Historyczny Pech, cz.1
Wielokrotnie na łamach tego portalu krytykowałem, ale i
dawałem rozwiązania. Miałem nadzieję, że ta z roku na rok coraz gorsza kondycja
tenisa stołowego jest chwilowa, że można wszystko naprawić itp, itd. Jednak z perspektywy czasu stwierdzam, że to były nadzieje
płonne i bezpodstawne. Otóż, by nastała poprawa i praca od podstaw potrzebne są 2
warunki: 1. Wola zmian 2. Odpowiedni do tego ludzie I tutaj jest przysłowiowy pies pogrzebany. Po 1989 roku
najważniejsze stanowiska w polskim tenisie stołowym obsiedli ludzie małej
klasy, a właściwie nie tej klasy. Dla nich priorytetem nie był rozwój dyscypliny, ale własny
doraźny interes. Dlatego nieprzypadkowo pozakładali prywatne firmy
specjalizujące się dystrybucją sprzedaży, sami zostali na wiele lat prezesami
PZTS, a kolejne zarządy PZTS poobsadzali
swoimi dystrybutorami. Przez wiele lat głównymi tematami na kolejnych zarządach nie
były tematy szkoleniowe i organizacyjne, a zgadnijcie jakie? Siłą rzeczy taki
konflikt interesów doprowadził do żałosnego stanu polskiego tenisa stołowego w
sensie wizerunkowym i wynikowym. Oczywiście w świetle ówczesnego prawa, ale czy ludzie z
klasą i wizją nie widzieli tego? Oczywiście, że widzieli i byli świadomi swojej szkodniczej
roli. Kolejne zarządy poza nielicznymi wyjątkami to hermetyczne
grupy osób chroniące swoje najczęściej prywatne interesy. A ci inni - nieliczni
byli zbyt słabi lub po prostu niekompetentni, by wyprowadzić z kryzysu polski
tenis stołowy. Dlaczego tak chętnie mnie cytujący przez lata na swojej stronie
Marek Przybyłowicz raptem jest tak zajęty swoimi rozlicznymi funkcjami w PZTS,
że nie starcza mu teraz na to czasu? Może Marku czas podać swoje dochody do publicznej
wiadomości, tak jak kiedyś wyliczyłeś takowe panu Sylwestrowi Małeckiemu? Gdzie ta transparentność i nowa jakość? Co się stało, że raptem Zbyszek Stefański stał się
niewygodny? Jestem rozczarowany. Śmieję się głośno, gdy słucham wypowiedzi kolejnych
prezesów, że jest lepiej, a będzie wspaniale. Jakie są ku temu podstawy? Dzisiaj widzimy plecy Greków, Ukraińców, Rosjan, Chorwatów –
właściwie wszystkich, a sukcesem jest I runda Pro Touru. Nie ma programu rozwoju polskiego tenisa stołowego, polscy
szkoleniowcy są z łapanki, a polscy zawodnicy duszą się we własnym sosie. Te parę gier z koreańskimi, czy chińskimi zawodnikami
sprowadzonymi za ciężkie pieniądze? Przecież to inwestowanie w zawodników, którzy pakują walizki
i wracają z pieniędzmi do swoich rodzin w Azji. Te pieniądze w lwiej części powinni zostawać w Polsce i zostać
inwestowane w polskich zawodników i trenerów. Dlaczego marnotrawimy wysiłek włożony w wychowanie młodzieżowych
mistrzów imprez typu ME, czy MŚ? Na moje sugestie dotyczące pomocy w napisaniu książki o
technice i taktyce tenisa stołowego otrzymałem gładką odpowiedź od prezesa
Waldowskiego, że owszem, ale jak książka będzie gotowa to może. Przecież są rachunki do zapłacenia. To tak jakby przepracować cały rok za darmo, a potem
poprosić o pieniądze. Ciekawe, czy prezes Waldowski tak prowadzi swoje interesy? Książka pewnie powstanie, ale ja już nie chcę pomocy
związku. To jeden z przykładów, ale bardzo wyrazisty, gdzie władza
widzi priorytety. Nie pisałbym o tym, gdyby PZTS sam wydał już książkę, bo
przecież, co ten Stefański wie. Ale gdzie tam. W temacie materiałów szkoleniowych nic się nie dzieje poza
książką Jurka Grycana i moimi broszurami. Dlatego z tych i innych powodów trzeba potępiać i rugować z
kierowniczych roli zarządzania dyscypliną ludzi mających jakikolwiek związek z handlem sprzętem. I piszę to przy całym szacunku dla osób, którzy się tym zajmują, ale wara od kierowniczych stanowisk w związku, czy związkach.
Na koniec tej części zadam przewrotne pytanie: Czy to nie przypadek, że piszący te przecież odważne słowa
to osoba na co dzień żyjąca, pracująca w obcym kraju i nieuzależniona od osób związanych z polskim tenisem stołowym? Czy to nie znak czasów? cdn
|